„Zsuwał się coraz szybciej, dłonie paliły, czuł smród podeszew własnych butów trących o metalowe płyty. Nagle coś nim szarpnęło, zupełnie jakby boska ręka złapała Calina za pasek, gdy jego nogi wisiały już nad ulicą.
Otrzeźwił go ostry ból w podbrzuszu i w udach. Trzasnęło szkło. Detektyw zrozumiał, że utknął w literach hotelowego neonu
– Żarówki! – wrzasnął. – Maciejewski, zrób pan coś, bo jak włączą prąd…”
Marcin Wroński, Kino Venus, wyd. 5, Warszawa 2011, s. 314.
Nie jest łatwo kreować fikcyjne światy, planować i splatać intrygi, pilnować tempa akcji, a jednocześnie zważać, by literackie opisy przystawały do świata rzeczywistego, tyle że minionego, a więc rzeczywistego, ale jakby nie do końca; przeszłe złośliwie trwa w swych doniosłych skutkach, gdy wiele z jego intrygujących szczegółów bezpowrotnie przepadło.
Finałowa scena powieści Marcina Wrońskiego Kino Venus, czyli pojmanie Calina – detektywa, który zszedł na ścieżkę bezprawia, dzieje się na dachu Hotelu Europejskiego przy Krakowskim Przedmieściu 29 w Lublinie. Kilka stron dalej dowiadujemy się, że Calin, zaklinował się dokładnie w literze O napisu HOTEL EUROPEJSKI. W tej i innych lubelskich powieściach kryminalnych troskliwie i konsekwentnie rozróżnia się i nigdy nie myli się pistoletu i rewolweru (tj. pistoletu bębenkowego), a także nie nazywa dyletancko odbitek palców odciskami, co – uderzmy się w piersi – zrobiłby każdy z nas. Jednak, kiedy akcja powieści musi przyspieszyć, wtedy prawda czasu, musi zrobić miejsce literaturze, czy wręcz prawdzie ekranu, bo wschodzący przemysł filmowy (na etycznych bezdrożach) jest ważnym bohaterem Kina Venus.
Trudno oprzeć się pokusie urządzenia pościgu na dachu, podobnie jak pojedynku w deszczu. Wiele razy w kinie widzieliśmy. Ale oddajmy teraz głos prawdzie czasu. Jest lato roku 1931, wtedy w Lublinie nie było jeszcze neonów. Miasto ledwo, ledwo wylazło z błota i mroku, a i to nie do końca i nie wszędzie. Od niedawna, zamiast bladych naftowych ogników numerów latarkowych, miejską noc rozświetlały elektryczne latarnie i co najwyżej reklamy świetlne o niewymyślnej anatomii.
Nazwać to szklano-metalowe pudełko, niby-akwarium z mlecznego szkła, neonem – przy najlepszych chęciach – nie sposób, choć żarówka owszem robiła jeszcze w tych czasach duże wrażenie. Eleganckie sklepy przebijały się liczbą lamp oświetlających witryny, a pojedyncze żarówki w prostych oprawach wisiały dumnie nad wejściami mniejszych sklepów, pracowni i nie wiedzieć czemu, prawie obowiązkowo – nad drzwiami fryzjerni.
Duże reklamy świetne na dachach narożnych kamienic mogłyby od biedy w potocznym pojęciu za neony uchodzić, choć urzędnicy od zatwierdzania „urządzeń reklamowych” zgrabnie rozróżniali „reklamę świetlną” i „napis neonowy”. Pod względem formy reklam Lublin wyraźnie zapatrzył się w duże miasta: stołeczną Warszawę, Kraków i Wilno.
Do estetyki neonu nawiązywały też niektóre kroje liter używane w napisach na elewacjach. W drugiej połowie lat 30. w Lublinie było sporo takich „neonów” dla mniej zamożnych albo mniej dbałych o prawdziwość efektów. Jarząca się linia rozsiewała jakiś dziwny czar, niezależnie od tego czy była świecącą techniczną nowinką, czy tylko umowną malowanką. To wtedy podobały się też garnitury w prążki i krawaty w ukośne kontrastowe paski.
Jednak z definicji i ściśle rzecz biorąc, neon to nie żarówka w szklanym pudełku, ale rurka wypełniona gazem, który elektrycznie pobudzony, świeci. Nie zawsze był to szlachetny gaz neon, chemicznie leniwy pierwiastek, jarzący się żywym oranżem, który dał nazwę wynalazkowi. W projektach urządzeń reklamowych barwy pierwszych lubelskich neonów opisywane są także inaczej, np. jako „kolor niebieski z odcieniem fiołkowym”. Ta forma nowoczesnej reklamy pojawiła się w Lublinie dopiero w roku 1936. Geometria znaków nie była jeszcze finezyjna. Przestrzenne litery, po których biegły cienkie szklane rurki był przysadziste i kanciaste. Dopiero po wojnie przyjdzie czas na bardziej pomysłową płynną linię i wiązaną pisankę w neonach.
Neony, inaczej niż to było w przypadku zwykłych napisów reklamowych czy szyldów, projektowali inżynierowie obyci z elektrycznością. Czasami do zatwierdzania projektów wtrącała się jeszcze elektrownia. Życie pierwszych lubelskich neonów było krótkie. Przesądzały o tym: kruchość szkła, niedoskonałość instalacji i zmienna pogoda. Choć próbowano osłaniać neony mini-daszkami, niszczały szybko i psuły się często. Nie dziwią więc pisma w aktach Inspekcji Budowlanej z konkluzją: „Proszę zdjąć nieczynny neon”.
W 1931 roku detektyw Calin nie mógłby więc uwięznąć w literze O nawet, gdyby w hotelowej restauracji do zamówionych: kawału schabu z młodymi ziemniakami, dwóch pięćdziesiątek, deseru – dołożył drugie tyle, bo hotel nie miał wtedy neonu. Jednak dziwnie wypadłoby też w druku, gdyby po zjeździe z dachu, który w rzeczywistości nie ma bynajmniej zakopiańskiej stromizny, czynił misterne rozróżnienia i rozumiał, „że utknął w literach wielkoformatowej dachowej reklamy świetlnej”. Prawda czasu jest po prostu dla powieści zbyt rozwlekła i wodnista. Dawne fotografie i akta podpowiadają nam jednak, że pod koniec lat 30. hotel miał neon, ale nie ze swoją nazwą i nie nad gzymsem koronującym, lecz na dachu charakterystycznej, wieńczącej narożnik nadbudówki. Tak, znowu Philips, jego radia i jego żarówki.
Marcin Wroński pracuje w zamaszystej fikcji, ja – w nudnym „jak było”, ale „in arte sua, quilibet rex”, więc mijamy się ze sporym zapasem, idąc bezkolizyjnym kursem i zwracamy uwagę na swój krąg istotnych szczegółów, bo wszystkich kontrolować nie sposób i oby nigdy powieści idealnie nie spasowały się z rzeczywistością. To w końcu książki o zbrodni w Lublinie – żyjmy w prawdzie i nie bójmy się tych słów – mieście nad Czechówką. W powieści kryminalnej Kino Venus rzeczka zagrała swoją mroczną rólkę i oczywiście przez cały czas nie zapominała płynąć w tle. Dziś żerują nad nią zimorodki, a ostatnio swoje hydrobudowy próbują urządzać tu bobry. A żeby nie wyszło całkiem, jak w powieści Lato leśnych ludzi, to zdarzają się też w korycie i opona i dwuczęściowa kanapa, czyli czasem jest trochę jak w powieści, a czasami – jak w życiu*.
Ewa Zielińska, Lublin (Wieniawa), maj 2021 r.
* Treść tego postu jest w części wynikiem mailowej pogawędki o roli szczegółu w powieści odbytej z Panem Marcinem Wrońskim, któremu za czas poświęcony tym wymianom myśli serdecznie dziękuję. W mojej książce o zdjęciach z akt Inspekcji Budowlanej użyłam oczywiście zwrotu „odciski palców”, chociaż to nie kryminał, ale umówmy się, że to licentia poetica.
Użyte skróty
APL Archiwum Państwowe w Lublinie
AmL Akta miasta Lublina
IB seria 10: Inspekcja Budowlana
BIBLIOGRAFIA
Karwińska I., Cold War Neon, New York – London 2011; Wroński M., Kino Venus, wyd. 5, Warszawa 2011; Zielińska E., Fotografie dawnego Lublina z akt Inspekcji Budowlanej, wyd. 2, Lublin 2021.